Relacja - Bałkańska
Majówka 2012
Słońce już chowało się za
ośnieżone szczyty, kiedy dotarliśmy na miejsce spotkania. Robiło się zimno i aż
trudno było uwierzyć, że to końcówka kwietnia, szczególnie, że w Sofii, którą
opuściliśmy kilka godzin wcześniej termometr pokazywał +26 stopni.
W pobliżu kominka w tradycyjnej,
serbskiej restauracji zastaliśmy załogi Toyoty LC i Pajero, które zajadały się
lokalną odmianą sałatki szopskiej. Późnym wieczorem na miejsce dotarły kolejne
dwie ekipy i byliśmy już (prawie) w komplecie: Defender, Jeep Cherokee, Mitsubishi Pajero,
Toyota Land Cruiser i ogromny Patrol. Z powodu choroby małej Basi towarzysząca
nam w zeszłym roku załoga Toyoty odwołała swój przyjazd.
Niedzielnym porankiem ruszyliśmy
na „rundę rozruchową” wokół jeziora Vlasina, z szutrowych dróg podziwialiśmy
ośnieżone szczyty Besnej. Przejazd powyżej
1600 m n.p.m. był niemożliwy z powodu zalegających wciąż dużych ilości śniegu.
Zima na Bałkanach była wyjątkowo śnieżna w tym roku, czego namacalne dowody
odczuwaliśmy na co dzień. Właściwie zaczynaliśmy żałować, że zamiast nart
zabraliśmy kostiumy kąpielowe. Popołudniem byliśmy już w Bułgarii, gdzie było
nieco cieplej ale na horyzoncie bieliły się ośnieżone szczyty Riły. Choć
byliśmy w tych górach kilka dni wcześniej nikt nam nie dowierzał, kiedy
mówiliśmy o gigantycznych zaspach. Śnieg wydawał się być czymś nieco
abstrakcyjnym, szczególnie kiedy wieczorem degustowaliśmy grillowane specjały w
ogródku hotelowej restauracji nad Breznikiem.
Chwilowo zapomnieliśmy o śniegu
przejeżdżając nie do końca legalną drogą prowadzącą przez tunele przygotowane
około 80 lat temu pod budowę linii kolejowej. Udało nam się również wspiąć na
skalny przełom Ermy. Kiedy większość uczestników odpoczywała w przełomie tej
uroczej rzeki, karmiąc oswojoną kozę i delektując się błogim spokojem żądna
wrażeń grupa w składzie Ula, Zenek, Wiktor, Oliwia i ja, po 40 minutowym
wspinaniu zdobyła najwyższą skałę w okolicy, z której widok roztaczał się na
serbsko-bułgarskie pogranicze. Góry na zachód od Riły, choć niższe od
najsłynniejszego bułgarskiego pasma obfitują w wiele niespodzianek – małe
jeziorka, ostre skały i mnóstwo zwierząt od dzikich ptaków, przez śmieszne
włochate kozy po afrykańskie bawoły.
Kolejnego dnia zrobiło się bardzo
ciepło. Zwiedziliśmy jeden z najstarszych na Bałkanach zemeński monastyr (XI
wiek), a także uroczy paraklis
położony na stromym klifie nad jeziorem. Dla dzieciaków wszystkie te atrakcje
przebiły termalne baseny, w których relaksowaliśmy się wieczorem. Równocześnie
byliśmy już w Rile i kierowaliśmy się na wschód, by dotrzeć do przełęczy
łączącej te góry z pasmem Rodopów.
Przeprawa przez Riłę szła nad
wyraz gładko, kiedy dotarliśmy do położonego na około 2000 m n.p.m. jeziora
Belmeken. Postanowiliśmy zaryzykować, choć lokalni pracujący przy wyrębie lasu
już kilkanaście kilometrów niżej mówili nam, że może być trudno. Pierwsze małe
zasyp przyniosły nam wiele radości jednak po chwili okazało się, że północna
część drogi jest nieprzejezdna. Śnieg był za głęboki i zbyt zmrożony, a przede
wszystkim było go za dużo. Po ponad godzinnych poszukiwaniach alternatywnych
dróg objazdu, zaczęło robić się późno. Musieliśmy podjąć decyzję co dalej – czy
decydujemy się na podjęcie ryzyka i przejechanie wyższą partią, poprzez
strumień i bagno, czy wracamy kilkadziesiąt kilometrów. Wygrała opcja pierwsza
i przez następne dwie godziny przeprawialiśmy się feralne 300 metrów.
Wyciąganie się z bagna i sprawdzanie
głębokości lodowatego strumienia spodobało się susłom, które przyglądały się
naszym manewrom z bezpiecznej odległości. Do pensjonatu dotarliśmy ze sporym
opóźnieniem i mokrymi butami, co jedynie zaostrzyło nasze apatyty na grillowane
specjały, świeżą sałatkę i białe wino traminer.
Przełęcz w Rile była naszym
ostatnim spotkaniem ze śniegiem, gdyż ostatnie dni wyprawy upłynęły nam w iście
letniej atmosferze. Przemierzaliśmy piaskowe bezdroża Rodopów, podziwiając
ośnieżone szczyty Riły i Pirynu z bezpiecznej już odległości. Nie zabrakło
naszych ulubionych XIX wiecznych wiosek, w których każdy dom jest dziełem
sztuki regionalnych kamieniarzy i cieśli. W jednym z takich domów spędziliśmy
noc, a widoki z okien o poranku zapierały dech w piersiach. Dalej zaplanowana
trasa zaprowadziła nas w Piryn, jednak tym razem nie przekroczyliśmy wysokości
1300 m n.p.m., a z każdym kilometrem pokonanym na zachód spadała wysokość i
wzrastała temperatura. Rejon Melnika, nazywanego bułgarskim biegunem ciepła
przywitał nas burzą i piaskowymi piramidami. Wieczorem smakowaliśmy słynne
melnickie wino i zastanawialiśmy się jak to możliwe, że minął już tydzień
naszej podróży.
W sobotę zjechaliśmy w doliny,
odwiedzając miejsce, w którym żyła jasnowidząca Baba Vanga. Było tak ciepło, że
nikomu prócz Madzi nie przyszło do głowy by kąpać się w ciepłych, siarkowych
źródłach. Tradycyjnie za to zjedliśmy dużą porcję szopskiej sałaty i niespiesznie
ruszyliśmy w stronę domu…
Bardziej obszerna relacja zostanie opublikowana w letnim numerze OFF ROAD PL